Kiedyś chciałam zostać pisarką i bardzo lubiłam pisać, ale teraz tego nienawidzę. Wszystkie słowa wyłażące spod moich palców są banalne i patetyczne i tak zwisają, jak kawałki skóry poszarpane obieraczką do ziemniaków. Wszystkich w kółko okłamuję, jaką ukochaną pasją jest dla mnie pisanie. Ale chyba nikt mi już nie wierzy, ja nawet przestałam w to wierzyć.
Potrafię jedynie pisać o sobie. Relacjonuję, nic nie tworzę. Minęły czasy wyobraźni. Może to dlatego, że już nie jestem nieszczęśliwa i nie muszę uciekać do fantastycznych światów. Może cierpienie było źródłem mojej inspiracji. Może zwyczajnie nie mam nic do powiedzenia. Może niepisane mi pisanie. Jak mam się z tym pogodzić po tylu latach?
NIC DO POWIEDZENIA, nic nic nic nic. Czy to nie jest straszne? Nikt cię nie słucha, nikt cię nie chce słuchać, nie masz im nic do zaoferowania. Nie masz wystarczającego samozaparcia, żeby wyuczyć się pisania jak rzemiosła. Nie to, co Ela. Ela pracuje ciężko, Ela produkuje słowa, a ty jej zazdrościsz, ale nie przyznajesz się do tego, tylko mówisz, że tobie wcale nie zależy na tym, żeby cię wydali, że piszesz dla siebie, bo tak pisanie kochasz, i nie czujesz potrzeby nikomu tego pokazywać. I Ela wtedy mówi, że ci zazdrości, a ty sobie wmawiasz, że ma ci czego zazdrościć. Tyle że ty wcale nie piszesz, wcale tego nie kochasz, i nikt by cię nigdy nie wydał, bo nie masz wystarczającego uporu, by cokolwiek doprowadzić do końca. Krytykujesz K., mówisz sobie, że jeśli ona wydała książkę, to ty na pewno możesz, bo piszesz od niej lepiej, egoistko! Tyle że K. przynajmniej potrafiła napisać coś, co ma początek i koniec. Miała wystarczająco samozaparcia i motywacji, by napisać POWIEŚĆ, wiele powieści. Ty nawet opowiadania nie potrafisz skończyć.
Co obwinisz? Na pewno nie siebie. Depresję? Według statystyk, ma ją co trzecia osoba na świecie, to nie wymówka. Wyjazd za granicę? Raz po angielsku, raz po polsku, oba języki obce. Obcokrajowiec w każdym kraju. Zrobiłam z siebie wieczną turystkę, na własne życzenie. Pisanie przypomina mi tylko o tym, jak bardzo tę czynność znienawidziłam i jak bardzo kiedyś ją kochałam. Boże, przecież czerpałam z pisania radość! Teraz patrzę na te banalne zdania i rzygać mi się chce. Nie jestem nikim specjalnym. Więcej biorę, niż daje. Wszystko jest "takie o". Miałkie. Banalne. Niepotrzebne. Niebo jest niebieskie, trawa jest zielona, a słońce żółte.
Po co pisać książki, których nikt nie przeczyta? Żeby nie oszaleć? O wiele łatwiej jest być szalonym niż stawić czoła rzeczywistości. W wielu przypadkach człowiek szalony jest szczęśliwszy niż człowiek pełni rozumu. A już na pewno szczęśliwszy niż człowiek inteligentny. Oczywiście, uważasz się za inteligentną, ale nie zapominaj, że głupi ludzie też tak o sobie myślą. Przeceniam siebie i w rezultacie nigdy nie będę w stanie dorównać mojemu egoistycznemu sobowtórowi. Dopóki ten doskonały klon istnieje, będę zgrzytać zębami we śnie.
Przyjmijmy, że miałabym zrelacjonować swoje życie. Zawsze naiwnie marzyłam o tym, jak ludzie byliby zachwyceni moim cierpieniem. Skąd ta narcystyczna gloryfikacja bólu? I uwierz, próbowałam je spisać, tyle że zdałam sobie sprawę, że nie mam nic do powiedzenia. Zupełnie jak na dawnych wizytach u tych dziwnych zamienników przyjaciół, gdzie rozmowę nazywa się terapią i w zamian za kilka banknotów można odbyć szczery narcystyczny monolog. A gdy przychodzi do wyznań, nagle wszystkie krzywdy tracą wartość. Wszystkie „traumy” z przeszłości wydają się nieważne, martwe, i pogniłe. Brzmią jak wpis z bloga przeciętnej nastolatki i tam przynależą. Niech tu więc zostaną.